Samotne rodzicielstwo

Tym rodzicem, który samodzielnie wychowuje dzieci, jest zazwyczaj kobieta. Według spisu powszechnego z 2002 roku samotne matki stanowią 1,8 mln rodzin w Polsce. Co szóstą polską rodzinę.

Gdy rodzic jest jeden, każde niepowodzenie czy trudna sytuacja powoduje, że nie ma nikogo innego, na kogo można to przerzucić. Nie ma do kogo się z tym zwrócić. To wyzwala ogromną presję — rodzic zaczyna się oskarżać: „To moja wina, to ja coś źle robię, inny rodzic byłby lepszy. Gdyby było nas dwoje, poradzilibyśmy sobie lepiej”.

Wiele samotnych kobiet oskarża siebie o nieobecność ojca: „Przez to, że nie zapewniłam ojca dziecku, ono jest takie wrażliwe, nie chce się uczyć, nie słucha mnie”. Można tu wstawić dowolny problem. „Gdyby ojciec był, to by go nauczył, jak się bronić, jak być grzecznym”. Wiele kobiet ma poczucie winy, bo „gdybym wybrała lepszego mężczyznę na ojca, nie byłoby tylu problemów z dzieckiem”.

A gdy w rodzinie jest dwoje rodziców i pojawia się problem w związku z dzieckiem, na przykład „dziecko się nie uczy”, rodzic idzie do szkoły zorientować się, w czym ten problem tkwi. Potem rozmawia z drugim rodzicem: „Wiesz, co mi powiedzieli w szkole?”. I zajmują się tym razem, ciężar jest rozłożony na dwoje. Rodzic nie dusi się z tym sam. Może pomyśleć: „Ktoś mnie wspiera”, ale też nie czuje się w pełni odpowiedzialny, w razie czego następuje szukanie winnego i wzajemne oskarżanie: „To twoja wina, nie, to twoja” — winowajca jest na zewnątrz, nie muszę sam się obwiniać.

W ekonomii jest takie pojęcie jak koszt alternatywny. Ktoś pracujący w biznesie od razu wie, o co chodzi, ale niewielu ojców, szczególnie pracujących w biznesie, chciałoby użyć tego pojęcia do obliczania własnych alimentów. Bo gdyby to zrobili, wysokość alimentów mogłaby urosnąć do takich sum, że budowanie jakiegokolwiek własnego życia po rozwodzie w ogóle stanęłoby pod znakiem zapytania.

Koszt alternatywny, najprościej rzecz ujmując, odpowiada na pytanie: ile bym zarobił, gdybym nie robił tego, co robię, tylko zainwestował w inny, najprostszy sposób? W przypadku osoby samotnie wychowującej dziecko zwykle liczymy po prostu koszt utrzymania dziecka i dzielimy go na pół. Czyli koszt alternatywny jest zupełnie pomijany. Ile mogłaby zarobić osoba wychowująca samotnie dziecko, gdyby to nie ona była samotnym rodzicem? Czy wówczas także mieszkałaby z rodzicami? Może poszłaby wtedy na drugie studia? Może wyjechałaby za granicę? Może pracowałaby dla wielkiej korporacji po dwanaście godzin dziennie? Te kilkaset złotych mogłaby wówczas zarobić w jeden dzień. Może wyszłaby bogato za mąż? Tego wszystkiego nie robi, bo w tym czasie robi coś innego. Czyli ponosi pewną finansową stratę, bo nie wykorzystuje wszystkich możliwości. To jest właśnie ten koszt. Natomiast druga strona wszystko to właśnie robi, bo może.

Niekiedy „receptą” na silne zranienie jest „nie dać się nigdy więcej zranić”. Mężczyźni, niestety, odchodzą. Dziecko można tak wyszkolić, że nie odejdzie nigdy. To taki obiekt uczuć, szczególnie gdy jest płci męskiej, że można sobie wyhodować z niego mężczyznę swoich marzeń. Taki mężczyzna da tej kobiecie wszystko, czego ona potrzebuje, oprócz seksu.

Podobną relację z synem można zaobserwować u kobiet, które są w jakimś związku z mężczyzną, ale związku dla nich niesatysfakcjonującym. Za to relacja z synem to „czysta” miłość.

Dlatego najlepszą matką jest ta kobieta, która najpierw jest kobietą, a dopiero później matką. Bo gdy mówi: „Jestem matką, poświęciłam się dzieciom” — to trzeba współczuć tym dzieciom. I jej też. „Tyle ci dałam, ja cię wykarmiłam”. To wszystko prawda. Jednak taki rodzaj długu do spłacenia, wdzięczności do okazania stawia dorosłe już dzieci w sytuacji zupełnie podbramkowej — na przykład syn będzie zawierał znajomości z kobietami, by je niszczyć. Po to, by zaprzeczyć uczuciom do własnej matki. Żeby uniemożliwić stworzenie konkurencyjnej relacji. Albo będzie mieszkał z mamusią do pięćdziesiątki, stając się kimś w rodzaju pijawki — ale on kocha mamusię i mamusia też go kocha.

Można spotkać się z takim myśleniem: skoro więź matki i dziecka jest taka silna i taka naturalna, to matka zostawiona sama z dzieckiem bez trudu da sobie radę. Instynkt jej pomoże. Tymczasem matka przebywająca sam na sam z dzieckiem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę dostaje często dosłownie napadów furii, które nieuchronnie trafiają w podopiecznego. Obwinia się o to, doszukuje w sobie choroby, zażywa leki od psychiatrów, uczęszcza na warsztaty, wierząc, że to, co się z nią dzieje, to jakaś patologia. Tymczasem to jej sytuacja jest patologiczna. Zostawienie matki z dzieckiem samej w całkowitej, nierozdzielnej łączności jest zupełnie nienaturalne.

Popatrzmy, jak to wygląda w społeczeństwach, które sami uważamy za „bliższe natury”. Wystarczy obejrzeć jakikolwiek film pokazujący wioskę w amazońskiej puszczy, żeby zauważyć dzieci ciągle obecne przy matkach. Cokolwiek matki robią, dzieci kręcą się przy nich. Jest jednak zasadnicza różnica między sytuacją tych matek w ich wioskach a sytuacją polskiej kobiety zamkniętej sam na sam z dzieckiem w mieszkaniu w bloku. Te matki z Amazonii nie są w żaden sposób odizolowane od społeczeństwa. Prowadzą normalne życie towarzyskie, normalnie pracują, są obecne w grupie, do której należą, i obecność ich dzieci nikomu nie przeszkadza. Nawet jeśli partner którejś z nich rozchoruje się i umrze, rzecz tam wcale nierzadka, matka z Amazonii wciąż będzie mieć przyjaciół, rodzinę i swoje miejsce w grupie. Odbędą codziennie dziesiątki rozmów i cały czas będą w kontakcie z innymi dorosłymi. Bo to jest warunek psychicznego zdrowia dorosłej osoby — kontakt z innymi dorosłymi.

Dziecko nie jest i nigdy nie będzie dla rodzica partnerem. Jeśli komuś w głowie powstaje inny pomysł, to im prędzej się z tym pomysłem pożegna, tym lepiej.

Ale w naszym kręgu kulturowym matka pozostawiona z dzieckiem, obojętne, czy partner odszedł, czy zmarł, musi zarobić na swoje i dziecka utrzymanie. I raczej nie ma co liczyć na pomoc innych — krewnych czy przyjaciół, bo są w podobnej sytuacji, też pracują, a rodzina rozsypana jest po całym kraju.

Żadna matka z Amazonii zamknięta sam na sam ze swoim dzieckiem w bloku przez tydzień lub dwa nie wytrzymałaby tego. Tymczasem europejska samotna matka postawiona jest przed dylematem: albo przebywasz sama z dzieckiem, albo wychodzisz do ludzi i wtedy ono przebywa z kimś innym. Czyli w praktyce cały czas jest pomiędzy poczuciem winy, że pozostawia dziecko, a poczuciem krzywdy, bo jest osamotniona. Przedszkola czy żłobki to nieudolne próby obejścia tego problemu.

Kłopot w tym, że całe nasze otoczenie zawodowe i towarzyskie jest tak zaaranżowane, że obecność dzieci jest w nim niemożliwa. Czy profesorka może wykładać na uczelni, mając dziecko przewieszone w chuście na biodrze? Z psychologicznego punktu widzenia właśnie taka społeczna norma byłaby dla wszystkich najzdrowsza. Niestety, normy są inne. Jeśli kobieta w pracy występuje jako matka, to jedynie poprzez fotografie na biurku. Całe otoczenie jest tak „wymodelowane”, by fakt bycia matką był starannie zaprzeczony.

Tak więc albo mówi się kobietom, by w ogóle nie wychodziły z domu, albo mówi się im, by połowę tego, co zarobią, przeznaczały na opłacanie opiekunki, która przyjechała skądś z daleka, gdzie być może jej własnymi dziećmi opiekuje się babcia.

No i niestety to wszystko boli i wywołuje napięcia, jak każdy nienaturalny stan. Nikt nie jest w stanie wychować dziecka absolutnie niezależnie i samodzielnie. To niemożliwe. I tu przechodzimy do innej kwestii, z którą mocują się samotni rodzice — do kontaktów z własnymi rodzicami i teściami.

Na powrót stają się od rodziców zależni?

Rozstanie z partnerem często przeżywane jest jako uwolnienie. Ale bywa też przeżywane jako cofnięcie w rozwoju. Bo okazuje się, że spraw organizacyjnych nie daje się inaczej załatwić niż tylko przez powtórne zamieszkanie z rodzicami. Ktoś wziął ślub, by uciec z zależności od rodziców, i wraca do jeszcze większej zależności. Bo mając dziecko, jest postawiony pod ścianą.

Rodzice bywają bardzo wspierający, ale zdarza się, że mają swoje wymagania. Na przykład oczekują twardej postawy wobec byłego partnera. Bardziej nieprzejednanej, niż kobieta wewnętrznie czuje, że byłaby dla niej właściwa. Mogą też oczekiwać wstrzemięźliwości, poświęcania się dzieciom.

Możliwych płaszczyzn konfliktu jest sporo. Choćby normy dotyczące wychowania. Osoby wychowujące samotnie dziecko często opisują to dosłownie jako walkę. „Jak wytłumaczyć matce, żeby nie dawała dziecku do jedzenia tego, co ja jako matka uważam za niedobre? Jak wytłumaczyć mojemu ojcu, żeby nie mówił dziecku, że jak będzie płakało, to inni będą się śmiać?”. Walka o własną odrębność, niezakończona kiedyś, wraca teraz w postaci takich niekończących się sporów.

Podobne problemy występują w kontakcie z teściami. W układzie klasycznym bywa tak, że kiedy między jednym z partnerów a teściami pojawi się napięcie, drugi partner występuje jako mediator lub bufor. Tak przynajmniej być powinno. Po rozstaniu ta sytuacja się komplikuje. Zdarzyć się może, że rodzic zamieszkujący z dzieckiem na stałe będzie musiał korzystać z pomocy teściów bardziej niż z pomocy byłego partnera.

Korzystanie z pomocy rodzi zobowiązania, a posiadanie zobowiązań obezwładnia.